Po pierwsze, wspinaczka jest jak gra na gitarze. Nieważne ile książek o tonacji molowej przeczytasz, nieważne ilu gitarzystów na youtubie obejrzysz, dopóki nie spędzisz z „wiosłem” wielu, wielu godzin, nie nauczysz się grać. Więc po pierwsze:
Trzeba robić metry.
Nie ma to tamto, zwłaszcza na początku po prostu trzeba mieć kontakt ze ścianą. Bez pracy nie ma kołaczy, ale chyba o te metry nam chodzi?

Po drugie, po co się męczyć? Najtrudniejsze, czego uczą w tej zabawie, to jak oszczędzać siły albo jak odpoczywać. Kilkoro znajomych pytało mnie ile razy się podciągam. Odpowiem oględnie — niewiele. A znam takich, lepszych od siebie, co prawie wcale.
Ideologicznie , wspinaczka to nie sztuka podciągania się, tylko wchodzenia po ścianie. Wchodzenia. Na nogach. Dopóki wspinamy się po dobrych chwytach (tzw. „klamach”), wciąganie na rękach coraz wyżej jest kuszące, ale wystarczy, że droga choć minimalnie nie przypomina „drabiny” i ta pseudotechnika przestaje się sprawdzać. Więc po drugie — oszczędność sił.

Po trzecie, oczywiście pomijając kwestie bezpieczeństwa, najważniejszym organem wspinaczkowym nie jest biceps, tylko mózg. Nieprzypadkowo o wspinaczkowych trudnościach mówimy „problemy”. Sekwencja przechwytów to wykute w skale zagadki, które trzeba rozwiązać. Wiedząc że nie powinniśmy się — niepotrzebnie, czasem inaczej się nie da — męczyć, wychodzi opracowanie patentów, czyli wymyślenie jak trudne miejsce przejść — i nie spaść! Nie bójmy się myśleć.
To chyba całkiem proste, że żeby było lepiej, musimy się po prostu wspinać, to jeszcze mamy starać się nie męczyć, a po drodze największą trudnością są puzzle jak się ustawić? W teorii — tak jest, w praktyce — żaden z elementów wcale nie jest dla początkującego ani trochę łatwy!

Nie ma co się zniechęcać początkowymi niepowodzeniami, ale też zbytnio napalać szybkim przejściem przez łatwiejsze stopnie trudności. Rozwój jest jak czarodziej Gandalf — nie przychodzi zbyt szybko, bądź zbyt wolno, tylko wtedy kiedy powinien.
Jedyną słuszną metodą jest… wspinać się!