Na ścieżce pod skałą leżała na wznak ropucha. Spora, taka jak duży ziemniak i do ziemniaka nieco podobna. Na oko spadła z wysoka i niezamortyzowała. Chciałam ją przewrócić na brzuch, ale niekoniecznie tak gołą ręką, a reszta wycieczki zaprotestowala, nie dała mi łopatki i odmówiła udziału w akcji „żaba”. Rozłożyliśmy sie do wspinania. Nieopodal rozłożonej na wznak mało żywej ropuchy.
Wtem żaba będąca ropucha ruszyła łapą… A potem drugą… Niemrawo. Nie wytrzymałam. Poleciałam ratować żabie życie. Przy pomocy przewodnika wspinaczkowego (aaaa, ja to w zęby biorę — Jakub) obróciłam żabę na brzuszek. Delikatnie przesunęłam w stronę mięsistej kępy trawy, życzyłam powodzenia i oddaliłam sie w stronę frakcji protestujacej. Bo przewodnik, bo znęcam sie nad żaba i w ogóle, całe życie z wariatami.
Tymczasem żaba zniknęła! Po chwili udalo mi sie ją zlokalizować dwa metry od miejsca wypadku. Pracowicie pełzła w gąszcz. Po godzinie całkiem zniknęła w zaroślach. Nie za prędko, nawet jak na ropuchę, ale przynajmniej nikt jej nie rozdepcze, nie zdechnie na wznak i ma szansę znaleźć jakiegos robala.
Mam miłe uczucie, ze zrobiłam dobry uczynek i jeśli nawet żaba nie ma przed sobą długiego życia, to dłuższe i nieco przyjemniejsze.
Bo kto ma ratować rumuńskie ropuchy, jesli nie ja?